sobota, 22 czerwca 2013

Danie z wędzonym dorszem

Przygotowanie:
Kupujemy świeżego wędzonego dorsza. Przynosimy do domu, nie przejmując się ułamanym ogonem.
Pałaszujemy. Bez dodatków, bo po co ulepszać doskonałe?

Korzyści:

  • dużo jodu dla dobra tarczycy (100 g zawiera aż 110 µg jodu; dla porównania łosoś — 30 µg; człowiek potrzebuje codziennie 160 µg);
  • dużo witamin grupy B dla dobra serca, układu nerwowego, pokarmowego i innych;
  • dużo kwasów omega-3 i omega-6 dla dobra układu nerwowego;
  • mało kalorii (80 kcal w 100 g).

czwartek, 20 czerwca 2013

Znasz to?

Ha!
Ponad 2 lata od ostatniego postu. Zgadnij, jakie mam efekty. Co zrobiłam. Dokąd dotarłam. Ile schudłam.

Wiadomo. NIC. Temat porzucony, blog porzucony.
Sama kwestia doprowadzenia się do porządku powstawała z popiołów jeszcze kilka razy w tym czasie. Była siłownia, był basen, była karta multisport. Było minus 6 kg i było "wow" wśród znajomych.

I potem znowu, a nawet gorzej. Brak czasu, brak możliwości, nadmiar wymówek.
I oto z pochyloną jak w środę popielcową głową powracam, by dać świadectwo procesowi.

Są chęci, są metody, są środki, jest czas, jest ktoś, kto pomoże, i komu pomogę ja.

Założenie jak ostatnio: rozpędzić metabolizm i nie dać się organizmowi zorientować, że wyczerpujemy jego skrzętnie odłożone to tu to tam (wszędzie właściwie) zapasy. Jeść dużo, zdrowo. Przy okazji reperować tarczycę (jedzeniem, nie hormonem), bo się wkrótce przyda. Trenować, trenować, trenować. Wytrwać.

wtorek, 25 stycznia 2011

Rozpędzanie metabolizmu


Rozpędzić metabolizm każdy by chciał. Każdy grubasek chciałby mieć „dobrą przemianę materii”, „szybki metabolizm”. Tego właśnie zazdrościmy tym chudzielcom, którzy uparcie twierdzą, że jedzą wszystko, zawsze i w dużych ilościach.
Jedni się z tym rodzą, a inni muszą na to zapracować. Ale sądzę, że to możliwe.
Sama próbuję rozbujać swój metabolizm. Jak?

Po pierwsze: nie jem wcale mało. Jem 5 posiłków dziennie, zawierających wszystkie składniki. To oznacza, że nie wykluczam nic z jadłospisu (jak m.in. na Dukanie). Ani węglowodanów, ani tłuszczów, ani białek. Pozmieniałam tylko proporcje i jakość tych składników. A to w praktyce wygląda tak, że jako węglowodany jem ciemne pieczywo na zakwasie (I i II śniadanie) oraz owoce (podwieczorek). I jestem szczęśliwa i nie zamierzam już nigdy wykluczać owoców. Nie jem czekoladek, batoników, żelków — choć nigdy nie byłam przesadnie wielką ich fanką. Jako tłuszcze „jem” oliwę z oliwek (proszę nie wizualizować sobie, że popijam ją z butelki — używam jej do marynat i delikatnego smarowania teflonu) oraz tłuszcz w mięsie. Tak, bo wieprzowinę też jem — głównie ze względów ekonomicznych. Pałaszowanie samej wołowiny, cielęciny i indyczyny zrujnowałoby mnie nazbyt dotkliwie. Ale oczywiście te drogie rarytasy także goszczą na moim stole, tylko w odpowiednich proporcjach. Jem także więcej fajnych ryb. Fajnych, to znaczy że zamiast 3 obiadów z pangi wolę zrobić jeden z pstrąga lub łososia (bo też ustrojstwa drogie). Zrezygnowałam natomiast z masła, boczku itp. kusicielom. Jako białka jem wszystko — tu się nic nie zmieniło od czasu Dukana: jaja, piersi kurczaka, chudy nabiał. Z tym nie ma problemu.
A dlaczego jem — jak sądzę — dużo? Żeby nie dać organizmowi, tej chytrej bestii, szansy na pomysł, że się odchudzam. Że chcę podstępnie pozbyć się mozolnie gromadzonych zapasów tłuszczu. Mam nadzieję, że mój organizm pomyśli sobie: „Ojej, dużo jemy, fajnie, nie trzeba się ograniczać, nie trzeba robić zapasów na później”. A tu myk. Cały wic polega na tym, że jem zdrowo i koleś i tak nie ma z czego odkładać. Jak się już rozpędzi (zapędzi), to zacznie bezwiednie spalać swoje zapasy. Ha!

Po drugie: codziennie ćwiczę aeroby. Odkąd mam orbitrek, codziennie ćwiczę na fatburnie 50 minut (rano i wieczorem po 25 min). Daje nam to 200 kcal spalonych — czyli o tyle mam lepszy bilans dzienny. Nie mówię sobie: „Och, przecież spaliłam dziś 200 kcal, to mogę sobie pozwolić na dodatkową porcję [czegoś]”. Mój organizm potrzebuje 1500 kcal żarełka w przypadku gdybym cały dzień leżała na kanapie. A przecież nie siedzę, więc potrzebuje więcej. I do tego te — w miarę intensywne — ćwiczenia.

Po trzecie: spalam tkankę tłuszczową na rzecz mięśniowej. Siłą rzeczy spalając tkankę tłuszczową poprzez ćwiczenia, w jakimś zakresie buduje się tkankę (masę, jak wolą niektórzy) mięśniową. I to jest clou mojego programu rozpędzania metabolizmu. Wiadomo, że mięśnie do swojego przeżycia potrzebują więcej energii niż tkanka tłuszczowa. A to oznacza, że im mam więcej mięśni, tym więcej kcal potrzebuję każdego dnia do utrzymania funkcji życiowych na niezmiennym poziomie (obecnie 1500 kcal) — gdybym cały dzień leżała. Samonapędzający się mechanizm sprawi, że energia ta będzie pobierana ze spalanej tkanki tłuszczowej, a na przyszłość poprzez podwyższenie minimum kcal do przeżycia zapobiegnie nawrotom otyłości, lub jeśli wolicie, efektowi jo-jo.

Konkluzja (jeśli ktoś nie dał rady przeczytać całości): odchudzajmy się nie samą dietą, ale przede wszystkim ruchem, SPORTEM.

środa, 19 stycznia 2011

Miał być szczupak po litewsku


… że zacznę cytatem z Rozmów kontrolowanych. A będzie przepis na pstrąga z rusztu, czyli pstrąga z piekarnika. Przepis pochodzi z papierowej książki kucharskiej Kuchnia polska i zrobiłam go pierwszy raz. W ogóle zrobiłam pstrąga pierwszy raz.
W ogóle to jadłam pstrąga pierwszy raz.
A chcę się tym przepisem tutaj podzielić, dlatego że jest on idealny również dla Was, czyli jest idealny na diecie pana Dukana, w fazie proteinowo-warzywnej.

Marynata:
Ząbek czosnku
Zioła (łyżka)
Oliwa z oliwek (łyżka)
Sok z cytryny (z połowy)

Sos:
Jogurt naturalny (mały)
Jajko na twardo (bardzo dukanowe)
Łyżeczka musztardy
Sok z cytryny (z połowy)
Zioła (łyżka)
Mała cebula (lub niecała większa)

Ząbek czosnku rozgnieść z prasce lub, jak ja, drobno posiekać. Wymieszać składniki marynaty. Na blasze do pieczenia ciasta rozłożyć folię aluminiową i wysmarować oliwą (olejem), żeby ryba nie przywarła. Ułożyć rybki, posmarować marynatą z obu stron. Odstawić na godzinę do lodówki.
Ja każdą rybę położyłam na osobnej folii i na czas marynowania pstrągi były zawinięte, polecam, sposób jest dobry.
W tym czasie przygotowujemy sos. Zioła mieszamy z rozgniecionym żółtkiem jaja, dodajemy jogurt, drobniutko przesiekane białko i cebulę. Jogurt u mnie był grecki — przez co wyszła super konsystencja, ale oczywiście można użyć bardziej dukanowego beztłuszczowca. Dodajemy łyżeczkę musztardy i sok z połowy cytryny. Ostrzegam, że może wyjść kwaśne, ale z rybką skomponowało się idealnie. Wyśmienicie. Całość solimy, pieprzymy, mieszamy i do lodówki.

Ważna uwaga! Możemy dodać świeże zioła (zieleninę), posiekane: natkę pietruszki, bazylię, oregano, co kto ma i lubi. Ale jak ktoś nie ma świeżych, niech zrobi jak ja. Łyżkę ziół prowansalskich (lub co kto lubi) wsypać do miski i zalać łyżką wrzątku. Wymieszać do uzyskania ciapki czy paćki. Dotyczy to zarówno etapu marynaty, jak i sosu. To mój sprawdzony przepis na wszelkie sosy.

Rozgrzewamy piekarnik. Ponieważ w przepisie nie napisali, na ile stopni rozgrzać, zadecydowałam sama, że będzie to lekko > 200 ºC. Wyjęłam zamarynowane pstrągi, odkryłam folie aluminiowe i włożyłam do pieca. Po 10 minutach przerzuciłam na drugą stronę (folia, która była gorzej pomazana oliwą, lekko przywarła do skóry — ale bez tragedii; uczulam w każdym razie, żeby pamiętać o tym etapie). Po kolejnych 8–10 minutach wyjęłam rybkę i zjadłam ją z sosem, którego konsystencja przypominała sos tatarski, a smak… kwaśnawy, jogurtowy, ziołowy. Ech, jeden z najlepszych sosów, jakie wyszły z mojej ręki.
A jako dodatek mieszanka warzyw z patelni (niemal beztłuszczowo przyrządzona).
Tak się jada po królewsku! Tak się jada, że zdjęcia nie zdążyłam zrobić.

Zażywam


Chyba wszystko jest na dobrej drodze. Po tygodniu moja wszystkomająca waga pokazała spadek tkanki tłuszczowej na rzecz mięśniowej. Nieznaczny, ale cudów nie oczekujemy. Jest też 600-gramowy ubytek masy ciała. Gdyby utrzymać tempo, dałoby to ok. 2,5 kilograma miesięcznie zdrowego chudnięcia.
Zdrowego, bo niewymuszonego niejedzeniem (głodowaniem). Zdrowego, bo będącego efektem innego odżywiania i zażywania… ruchu.
Jak wspomniałam, kupiłam sobie wypasiony orbitrek, na który wsiadam rano po śniadaniu (na czczo nie można, bo spaliłabym mięśnie, zamiast tłuszczu, choć podobno są różne ploty na ten temat — ja bym się po prostu źle czuła i wolę zaufać swojemu organizmowi). Drugi raz wsiadam przed wieczorem, około 18.00, bo później — co sprawdzone — już mi się nie chce, jestem gotowa do lulania, jestem ociężała i nie mam ochoty na wysiłek fizyczny przed snem. Zaczęłam od 15 minut w trybie fat burn, ale zwiększyłam czas do 20 minut, co na tę chwilę mojemu ciału wydaje się optymalne — sprzeciwów w każdym razie brak.
Cel jest prosty: rozpędzić metabolizm i wprawić organizm w koło zamachowe wiodące równią pochyłą ku zdrowej, ładnej sylwetce i dobremu samopoczuciu.

Poza tym ćwiczenia na tej piekielnej — jak mawia luby — maszynie sprawiają mi radość i są jednym z głównych motywatorów nieludzko wczesnego wstawania.

wtorek, 11 stycznia 2011

Znalazłam


Na szybko: znalazłam w końcu fragment książki "Zaklinacz wagi" (kliknij, żeby ściągnąć). Polecam wszystkim szukającym czegoś więcej niż jedna konkretna dieta.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Eksperyment nieudany, ale pacjent żyje


Skoro tak świetnie się czuję, jedząc 5 razy dziennie do syta, choć zdrowo, chudo, racjonalnie i niskokalorycznie — pomyślałam — to czemu by nie wprowadzić szóstego posiłku pomiędzy podwieczorkiem a kolacją? Po dziewiętnastej już nic nie jem, a zdarza się, że mam na coś ochotę. To nawet nie ssanie w żołądku. To taka po prostu wieczorna chętka na przekąskę.
Zjadłam więc dziś jajo na miękko. Niecałe 100 kcal. Ale jak dodałam do tego zwyczajową kolację, po której zawsze idę lekka do łóżka, to już zrobiło się nieprzyjemnie. Czuję się, jakbym pochłonęła ¾ dużej pizzy.

Wniosek 1.: Chyba skurczył mi się żołądek.
Wniosek 2.: Pozostanę przy standardowych 5 posiłkach dziennie.
Wniosek 3.: Uczucie lekkości jest boskie, a przejedzenie okropne. Jak ja mogłam tyle żreć?