sobota, 28 sierpnia 2010

Ja i pan Dukan

Nie będę trzymała w tajemnicy, że przechodzę na dietę Dukana, prędzej czy później stałoby się to oczywiste. Ale dlaczego akurat na tę dietę?
  • Dlatego że wygląda solidnie od strony teoretycznej i stworzył ją lekarz, wypróbowując ją na tysiącach pacjentów w ciągu trzydziestu lat.
  • Dlatego że jako jedyna z poznanych mi teorii, choć muszę przyznać, że nie jest tego wiele, zakłada całościowy plan żywienia, z niezwykle dużym naciskiem na zapobieganie efektowi jo-jo. Brzmi wiarygodnie.
  • Dlatego że znajomki znajomków dały radę, i choć nie wiem, jak ściśle i jak długo przestrzegały zaleceń, faktem jest, że schudły tyle, ile chciały.
  • Dlatego że pan Dukan jest niezwykle sugestywny w opisach tego, co się dzieje w trzewiach człowieka, który zastosuje jego kurację. Chyba że ja mam zbyt wybujałą wyobraźnię.
  • Dlatego że jego plan uwzględnia psychologiczne bariery grubasów.
  • Dlatego że uwielbiam mięso i z czego jak z czego, ale z mięska nie potrafiłabym zrezygnować, choćby mi góry złote obiecywano. Słodycze zawsze były u mnie na ostatnim planie. Nie że nie lubię, po prostu o nich zapominałam nawet na kilka tygodni. Podobnie ma się sprawa z ziemniakami.
Dlaczego miałabym mieć opory przed zastosowaniem tej diety?
  • Dlatego że potrwa minimum rok. To dużo. Ale jestem niewykle zmotywowana i wierzę, że schudnę, ale przede wszystkim wierzę, że wytrzymam, narzucając sobie pewne rygory. Na Boga, to tylko kilkanaście miesięcy poprawiania tego, co zepsułam przez dwadzieścia kilka lat, i zapobiegania temu, co mogłabym zepsuć przez następne pięćdziesiąt (daj, Boziu).
  • Dlatego że eliminuje owoce, przynajmniej przez pierwsze (jak szacunkowo obliczyłam) 6–8 miesięcy. Dlatego teraz już żegnam się z jabłkami. Poza tym za ten czas będzie nowy sezon i nowe pyszne owoce, na które już będę mogła sobie pozwolić.
Jeszcze się przygotowuję, żeby od najlepszego z możliwych do rozpoczynania diet i wszelkich postanowień dni tygodnia, poniedziałku, na poważnie wstąpić w fazę uderzeniową, po której się na razie niczego nie spodziewam. Byłam dziś zatem na rynku, na targowisku czyli, zakupiłam wołowinę oraz filety z kurczaka i indyka. Przerażona ceną wołowiny, którą jadałam nader rzadko, okazyjnie wręcz, uspokoiłam się nieco, gdy po poporcjowaniu wszystkich zdobyczy wyszło mi 25 obiadów. Wszystko jest zamrożone, owinięte w papier śniadaniowy i podpisane. Zajmuje całą szufladę zamrażalnika. 60 zł za 25 porcji mięsa na obiad to znowu nie tak dużo. 2,40 zł na obiad. Do tego dokupiłam zapas białych serów, jogurtów, kefirów, mleka — wszystko, rzecz jasna, 0% tłuszczu.
Przy okazji dokupiłam do kolekcji łososia wędzonego, pstrąga na spróbowanie (również wędzonego; w całości łobuz się uchował), mrożone mintaje i porozglądałam się za przekąskami rybnymi, o których wspomina pan Dukan, a o których nawet nie słyszałam. Był słoiczek surimi, kiedyś sobie spróbuję. Były małże, krewetki i kraby, które chętnie bym zjadła, gdybym miała pewność, że smacznie je przygotuję. W sałatce świątecznej, którą 2 lata temu zaserwowałam rodzinie, krewetki wypadły, dosłownie, blado.
Nie zapomniałam oczywiście o wszech potężnych jajkach.

Wszystko na mnie czeka do poniedziałku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz