środa, 29 września 2010

Skrótowo

Mam dużo do napisania, ale w ogóle nie mam czasu. Nawet na fejsa nie wchodzę!

Najważniejsze: waga drgnęła, pierwszy miesiąc kończę wynikiem -3,2 kg więc po wszystkich opisanych tu perypetiach — chyba nie jest źle.

czwartek, 23 września 2010

Na szybko


Na szybko, bo szybko ostatnio wszystko się dzieje. Albo po prostu dużo tego wszystkiego. Cudownie.

Katar cały czas męczy, a ja go męczę czosnkiem. Basen sobie w tym tygodniu podaruję, bo jeśli już ja choruję, to to musi być coś niezwykle poważnego i groźnego, bo zdarza mi się to raz na 2–3 lata. Ale jogi nie popuszczę. Muszę koniecznie dziś sprawdzić, co takiego robię, że potem przez tydzień bolą mnie tylne uda. Na pewno szarżuję.

Tymczasem do diety już przywykłam, inne niż dotąd obiady nie robią na mnie wrażenia, nie żałuję polanych tłuszczykiem ziemniaków ani kaszy, smażonych schabów w panierce, nawet skórki kurczaka mi nie żal. A o soli prawie już zapomniałam. Doszło do tego, że parę ziarenek niskosodowej soli w jajku na miękko moje kubki smakowe identyfikują jako „przesolone”.

No to żeby nie było za łatwo, rzuciłam jeszcze palenie.

niedziela, 19 września 2010

Złość i katar(sis)

Waga stoi. Zaczęły się drugie warzywa, a nic nie ubyło, cholera.
Ale nie to jest moim zmartwieniem, bo obiecałam sobie się nie martwić takimi drobiazgami. Ostatecznie na kogoś zawsze musi paść bycie wyjątkiem. Jak w firmie zmienili serwer pocztowy i kazali przekonfigurować programy, to oczywiście wszystkim zadziałało — oprócz mnie. A jak wszyscy chudną na Dukanie, to musi się znaleźć ktoś, kto nie chudnie. Mogę przecież to być ja.
A może to jednak mięśnie mi rosną, hehehe. Joga była tak czaderska, że do dziś ją czuję z tyłu ud. Czuję też wczorajszy "tenis" (czyli pierwszą lekcję odbijania forhendem i bekhendem przy murku) i czuję basen i rower, które objawiają się koszmarnym katarem, bólem gardła i jakimś zaczątkiem choróbska, na co nie mogę sobie pozwolić. Cholera jasna.

wtorek, 14 września 2010

Jak trenujesz, tak będziesz walczyć


Pierwsze warzywka zakończone. Waga OK — lekko w dół. Najważniejsze, że czuję się mniejsza. Przy okazji zapraszam do śledzenia moich wyników na osobnej stronie (przycisk na belce na górze). Na razie jest wykres, będą też tabele (lub coś innego, jeśli nie uda mi się ich stworzyć).

Wracam do białek. Chwilowo daję sobie spokój z jajkami i spróbuję za nimi zatęsknić (od kilku dni jeszcze nie zatęskniłam). Na śniadanie pożarłam masę łososia w wersji single, czyli bez niczego więcej. Na warzywach pożeram pomidory (zwłaszcza że niedługo się skończą polniaki), a na proteinach rzucam się na łososie, które równie namiętnie kupuję w różnych sklepach. A właściwie to we wszystkich, w których jestem.

Trochę natomiast się odsportowiłam. Basen miał przerwę techniczną, 10-dniową, drugi też. Na jogę dziś nie zdążyłam, bo musiałam zaczekać na panią ortodontkę, żeby oddać jej pracę zaliczeniową, co po prawdzie powinnam była uczynić w maju. Na następną grupę jogową nie weszłam, bo byłby śmiech na sali. Grupa zaawansowana, a ja nie mogę utrzymać równowagi w podstawowej pozycji. Hy hy.
Na kije też nie ma kiedy iść, bo się jakoś tydzień skurczył, tyle zajęć i atrakcji. Trzeba na nowo opracować grafik, a najlepiej tak, żeby robić jeszcze więcej i mieć na wszystko czas.

Tymczasem zarzucam szalony pomysł pójścia jutro zdawać egzamin, by nadrobić te zaległości. Basen + joga.

poniedziałek, 13 września 2010

Faszerowana papryka na ostro


Ostatni dzień proteinowo-warzywny trzeba było jakoś ukoronować, zwłaszcza że przez te 5 dni nie miałam specjalnie okazji, by nacieszyć się warzywami. Po prostu je zjadałam obok reszty, obok protein.

Dlatego na dzisiejszy wieczór zapowiedziałam kolację niespodziankę i nie pozwoliłam zaglądać do kuchni. R. przebierał nóżkami, gdy zapachy rozchodziły się po mieszkaniu, ale twardy był i nie zajrzał.

Dobór składników jest mój osobisty i powstał w wyniku skrzyżowania się dwóch warunków koniecznych: to, na co mam ochotę × to, co mam w lodówce.

  • Papryka czerwona (oczywiście w całości) — 3 sztuki
  • Pierś z kurczaka — pół pojedynczej
  • Pieczarki — 5–6 (ale spokojnie można dać więcej, bo mnie się gdzieś zagubiły)
  • Pomidor — 1 sztuka, najlepiej polny
  • Pietruszka — nać oczywiście, dla koloru

Wszystko na „P”? Nie, bo jeszcze trochę na „C”:

  • Cebula — pół dużej
  • Czosnek — 1 ząbek

Pierś pokroiłam w kostkę i wrzuciłam na patelnię teflonową, posypując co nieco przyprawą do indyka (i to była jedyna przyprawa w tym daniu). Gdy nadchodziło ryzyko spalenia, podlewałam kilkoma kroplami wody i szybko mieszałam — dało radę. W międzyczasie pociachałam pieczarki (w grubszą kostkę) i dorzuciłam do piersi, przykrywając patelnię, żeby została w środku wilgoć z pieczarek.
Do salaterki nakroiłam drobno cebulę, czosnek i pietruszkę, a potem usunęłam gniazda nasienne z pomidorów (choć rzadko to robię, bo je uwielbiam) i je też pokroiłam w kostkę.
Paprykom obcięłam góry, zostawiając kapelusze, i przeczyściłam środki. Wypchałam po brzegi i z małą górką tym, co było na patelni i tym, co w salaterce — mniej więcej po równo.


W naczyniu żaroodpornym 3 czerwone papryczki pojechały się wygrzewać w piekarniku (180ºC na 45 minut).


R. oniemiał, zjadł, jeszcze raz oniemiał i zapłakał nad moimi pięcioma dniami bez warzyw. A niby papryki nie lubi.











niedziela, 12 września 2010

Natomiast siódmego dnia

Łikend potoczył się tak, że ominęły mnie obiady.

I nie było to dobre.

Pominięty obiad, oprócz tego że pozbawia możliwości spróbowania czegoś pysznego (zwłaszcza w łikend, kiedy jest więcej czasu na upichcenie), przyczynia się jeszcze do ataku żarłoczności pod wieczór.
Próbując okiełznać te żądze, naszykowałam sobie talerz smakowitości: łosoś, tatar wołowy, surimi w kostkę, wędlina wołowa, wędlina drobiowa, pomidor, cebula, pietruszka. R. nie wierzył, że wszystko zjem — i nie zjadłam, bo skutecznie, systematycznie i ustawicznie mi w tym pomagał.

I było to DOBRE.

piątek, 10 września 2010

Faza druga. Naprzemienna

W środę zakończyłam fazę uderzeniową. Wynik mnie absolutnie nie usatysfakcjonował.
Gdybym nie ważyła się codziennie i nie widziała wahań, a tylko ostateczny rezultat, to bym się bardzo wkurzyła.
Cóż. –1,1 kg (czyli ważyłam wczoraj 75,0 kg)
W międzyczasie było nawet 73,8 kg, ale potem napompowałam się wodą i ona we mnie została. Zlatuje teraz, pomału.

Ruszyła też produkcja jelitowa, nerkowa i w ogóle mam wrażenie, że wszystko we mnie ruszyło, od kiedy wczoraj rano zjadłam pomidora, a na obiad kalafiora na parze.

Na warzywa o dziwo się nie rzuciłam, choć całą fazę uderzeniową na nie czekałam. Przeszło bez fajerwerków. Za to, co ciekawe, rzucam się na słodkości. No ludzie, nigdy nie jadłam tyle słodyczy co teraz. Odkryłam, że najlepsze NA SZYBKO są kombinacje nabiału, słodziku i „słodkich przypraw”.
Na 1. miejscu moje odkrycie: biały chudy ser + łyżeczka słodziku w proszku + łyżeczka cynamonu. Wymieszać, rozdziabać i wspominać smak kolonijnych (przedszkolnych, jeśli kto uczęszczał) obiadów. W ramach wariacji zastąpić cynamon łyżeczką kakao, kawy rozpuszczalnej lub przyprawy korzennej.
Na 2. miejscu moje drugie odkrycie, czyli to samo, tylko z serkiem homogenizowanym zamiast białego sera. Szybko i słodko.
Na 3. miejscu wymagający półgodzinnego przygotowania suflet czekoladowy z kremem, według przepisu ljustine (mnie wyszedł na tyle płaski, że nie miałam jak go przekroić w płaszczyźnie poziomej, więc przekroiłam w pionowej, po prostu na pół — jedną połówkę, przykrywszy kremem kawowym, nakryłam drugą).
Na 4. miejscu jest sernik smażony (czy jak nazwać tę obróbkę cieplną) na patelni, o którym już pisałam. Biały ser + jajko + słodzik + żelatyna + mleko. Polecam z kakao, bez aromatów.

Całe szczęście, że szybko się zasładzam, bo gdyby nie ta bariera naturalna, to jadłabym chyba same słodkości, wyśpiewując peany na cześć pana Dukana i jego cudownie słodkiej diety. Ale pierwsze trzy posiłki to jednak dania mięsno-rybno-warzywne.
Ot, np. dziś przyrządziłam rybę według przepisu z 350 nowych przepisów… Że niby mielona rybka zapiekana i polana sosem pomidorowym. Natchnął mnie ten sos właściwie, bo mam go od wczoraj (pomidory + serek homogenizowany + czosnek + bazylia). Dobrze radzę. Nie próbować przepuszczać ryby przez maszynkę do mielenia mięsa. Włożyłam piękny filecik mintaja, a wytrysnęło z sitka jakiś ochłap nie wiem czego i wody. Reszty musiałam szukać w maszynce i przekonywać cebulą, żeby wyszła (ta reszta) do miski. Pozostałą rybkę więc pokroiłam nożem, bo nowego blendera jeszcze nie kupiłam. Dodałam roztrzepane jajko, pół drobno pokrojonej cebuli, i małą równie drobno pokrojoną czerwoną paprykę, dla koloru. Proponuję dodać jeszcze nać pietruszki, ale u mnie w sklepie zabrakło. Wszystko przyprawić, nałożyć do foremki i wstawić na 25 minut do pieca (180ºC). Ale, ale! Jeśli rybka była mokra (a tak jest w przypadku rozmrażanych filetów) — koniecznie papkę wymieszaj z otrębami, które wszystko zagęszczą. Ja tego nie uczyniłam. W połowie pieczenia jedynie posypałam otrębami na wierzchu. W związku z tym całość się nie skleiła i w połowie pozostała rybnym sosikiem, skądinąd smacznym. Mój odwczorajszy sos pomidorowy nieco zepsuł całość, nie polecam.

Idę uknuć jakiś deser.

środa, 8 września 2010

Dla ciała i duszy

Zaczęłam przygodę z jogą. Od dawna chciałam to zrobić, a od maja to już koniecznie ze względu na ból pleców i ogólny brak ruchu. I potrzebę wyciszenia. Ale złożyło się na teraz i nawet dwa dziewczęta poszły ze mną. Dziwna jest joga. Statyczne pozycje, a człowiek cały (ro)zgrzany. Nie utrzymuję równowagi, nie wytrzymuję do końca asanów, zasypiam na końcowym relaksie i nie znam jeszcze w ogóle nazw i terminów. Ale jest bosko, a na drugi dzień czuć mięśnie tu i ówdzie.

To na marginesie i ku odprężeniu, i zapomnieniu o zgłupiałej wadze. Na pohybel zjadłam dużo ciasta (ale dozwolonego).

wtorek, 7 września 2010

Ten nie dozna słodyczy w niebie

Już się przyzwyczaiłam do diety pana Dukana. Już mi dobrze, zwłaszcza od kiedy wiem, że jeśli najdzie mnie niepohamowana ochota na coś słodkiego, to mogę po prostu sobie coś zrobić z sera, mleka, kakao, słodziku, otrębów itede. Martucha kupuje sobie słodkie żelki serduszka, a ja półprodukty, które wyłożę na stół w kuchni, głęboko westchnę i się zastanowię, co z tego da się zrobić, na co mam ochotę, co będzie najszybsze. Czasem machnę ręką, że mi się nie chce, i nie zjem nic słodkiego. Czasem potrzeba jest silniejsza od lenistwa.
Chwilowo waga jest leniwa, ale mam nadzieję, że za 2–3 dni hulnie, jak nie lunie, w dół.

poniedziałek, 6 września 2010

Wariacje podniebienne

Uwaga, będzie mój pierwszy autorski przepis. Nie gwarantuję, że nikt go nigdy nie wykonał, nie wpadł na niego albo choćby pomyślał o czymś podobnym. Gwarantuję natomiast, że przyszedł mi do łepetyny sam, bez książki i bez internetu.
Nazywać będziemy to wykwintne danie jakże wyszukaną nazwą: indyk z nadzieniem. Dla bardziej wysublimowanych Czytelników i Smakoszy proponuję ewentualnie: Delikatny zawijaniec serowy z filetu indyczego.

Z grubsza można się domyślić, o co chodzi, ale na wszelki wypadek zanotuję:

  • Jeden kawałek filetu z indyka (jeden na jedną osobę oczywiście) — u mnie była to mniej więcej połowa pojedynczej piersi.
  • 150 g białego sera
  • Łosoś wędzony, ilość według upodobań (mniej niż sera)
  • 1 jajo
  • 1,5 łyżki otrębów
  • Przyprawy i 1 ząbek czosnku

Filet trzeba przekroić w taki sposób, aby uzyskać jak największą powierzchnię przy jak najcieńszej warstwie mięsa. Technika dowolna, ja mam przy tym niezły ubaw i nigdy mi ładnie nie wychodzi. Jeśli już się uda, posypujemy z obu stron przyprawami (ja: dla odmiany ostra papryka + tymianek + pieprz). Od środka (wybieramy sami, co ma być środkiem, ale sugeruję, aby była to ta część, która była przekrawana) układamy pokrojony w plasterki czosnek, tak aby zajął całą powierzchnię — proszę wcześniej przemyśleć rozłożenie.

Niektórzy wolą czosnek granulowany — proszę bardzo. Ja uwielbiam aromat pieczonego prawdziwego czosnku, a przy okazji nie znoszę zapachu i konsystencji sproszkowanego.

Resztę składników, która, jak się już domyślamy, będzie farszem, mieszamy w misce (jajo surowe). Możemy doprawić, czym nam się podoba, nie przesadzając z solą, bo łosoś jest słony wystarczająco. Ja właściwie zmełłam tylko nieco pieprzu. Otręby konieczne są do zagęszczenia tej mieszanki i sprawienia, że nie wypłynie podczas pieczenia (podaną ilość można, a nawet należy, modyfikować według potrzeb).

Uzyskawszy konsystencję pasty, rozsmarowujemy ją na indyku obłożonym czosnkiem. Nie za grubo, aby być w stanie zawinąć całość. Mnie tej pasty wystarczyło na 2 razy. Zawijamy ostrożnie. Jeśli daliśmy wystarczająco dużo otrębów, nie powinno wypływać. Co ciekawe, całość się całkiem ładnie zasklepia podczas pieczenia.


Zawijamy nasz zawijaniec w folię aluminiową i wkładamy do piecyka (zamknięciem folii do góry). Ja wkładam na około godzinę, na 180ºC, z czego na ostatnie 20 minut odchylam folię, by pozwolić się indykowi zarumienić. Za pierwszym razem byłam pełna obaw, co powstanie z tej papki wepchniętej do środka, bo straciłam zaufanie do białego sera po tym, jak zobaczyłam, co się z nim dzieje, gdy dostanie łyżkę sody. Godzina jest w sam raz. Mięso się upiecze, zarumieni, jajko zetnie i wszystko będzie na cacy.

Wytwarza się przy tym bardzo słony sos, na pewno z łososia — gdy odkrywamy folię, możemy jeszcze w fazie pieczenia podlać nim pierś. Wszystko zostaje w rodzinie.
Dla kontrastu proponuję dodać do farszu dużo zieleniny, np. szczypiorku — będzie się odróżniało od reszty. Smacznego.

niedziela, 5 września 2010

Skóra z kury

Ogarnęły mnie dwa lejzi dni i prawie komputera nie włączałam. Okazało się, że fazę uderzeniową wybrałam sobie na moment pokrywający się z comiesięcznym zatrzymaniem wody w ciele. Niech to. Waga stanęła na 3 dni. Obiecałam sobie na początku nie martwić się takimi sytuacjami, ale żal mi było, że po fazie uderzeniowej nie będzie spektakularnych wyników. Trudno, wyleję z siebie resztę później.

W piątek zjadłam znów coś nowego. Udo kurczaka bez skóry. Nigdy wcześniej tego nie zrobiłam, bo wiadomo, że kurczaki w mojej rodzinie je się dla pysznej, chrupiącej, dobrze opieczonej mmmniam skórki. Nikt ci nie odda swojej, każdy zostawia sobie na koniec jako nagrodę. U rodziców od prawie trzydziestu lat co sobotę są tradycyjne kurczaki z rożna. Z rożna to one kiedyś były, jak jeszcze działał rożen („rożno”) taty, a potem rożen w piekarniku. Wszystko poszło w niepamięć, ale kurczaki zostały. W naczyniu żaroodpornym. Bo nie sposób upieczenia okazał się kluczowy, ale… sosik. Tak prosty, tak pyszny, tak niezdrowy i tak tłusty sobotni sosik do sobotniego kurczaka. Margaryna do pieczenia + śmietana. Najlepiej taka, która się zsiada, tworząc kuleczki. W tych kurczakach zakochał się mój R., zakochała się dziewczyna mojego brata, a i kilku kolesi z podwórka prosiło o przepis.

Bywało i tak, że nakupiłam całe mnóstwo skrzydełek, żeby stosunek skóry do mięsa był jak najkorzystniejszy dla tego pierwszego.

A w piątek musiałam się zadowolić udem oskalpowanym. Skóra powędrowała na talerz R., który nie ukrywał swojej radości. Pozbawiłam udo tego, co w nim najcenniejsze, jeszcze przed przyprawieniem, co nawet mi się spodobało (ta czynność). Obłożony czosnkiem i posypany królującą ostatnio u mnie ostrą papryką powędrował do piekarnika, by po godzinie wprawić znów mnie w zdziwienie, że jest słony bez soli.

Solenia mięsa już u mnie nie będzie.

Po tych kilku dniach naszła mnie jednak ochota na coś niemięsnego. A jednak. Potrzebowałam słodkości. Znalazłam przepis na sernik gotowany na patelni, zrobiłam mu dwie warstwy (waniliową z aromatem i czekoladową z odtłuszczonym nieodmiennym kakao). Następnym razem jednak zmielę ser, bo zostały grudki. Na fali słodkości wstawiłam właśnie ptasie mleczko z mleka, żelatyny i słodziku. To niewiarygodne, co ludzie potrafią wymyślić, żeby jeść to co zwykle, ale inaczej. Najlepsze jest to, że wszystko trzeba zrobić samemu. W sklepach nie ma półek dukanowskich.

Odkrywam gotowanie na nowo i sprawia mi to kolejną frajdę.

czwartek, 2 września 2010

Rosół — czyli rozsolone mięso

Czwarty dzień minął spokojnie, bez spotkania z Przedszkolakiem, który wszystko odwołał. Od rana (a właściwie to od wczoraj) jestem zasypywana przez dział marketingu tekstami do sprawdzenia. Nie ma czasu popracować. Robota zaczyna się piętrzyć, ale powiedziałam sobie 3 tygodnie temu, że nie będę już harować całe dnie (a i czasem noce). Skondensowałam dzień pracy do pierwszych ośmiu godzin dnia i nagle się okazało, że mam masę wolnego czasu. Można czytać, można iść z psem na spacer, można się pouczyć i można gotować. Wszystko można. Co ja robiłam przez ostatnie półtora roku?! Ot, uroki pracy w domu, szef nie zorganizuje ci czasu, nie wypuści o 16.00 do domu.

Mam zatem ten komfort, że mogę ustalić sobie dzień pod względem posiłków niezależnie od pracy. Robię sobie lancztajm o 14.00 i nigdzie się nie spieszę. Wszystko jest wliczone w rytm dnia. Dziś na lancztajm nie oparłam się pokusie i powtórzyłam wtorkowe szaszłyki, które tak mnie zachwyciły. Zrobiłam wszystko tak samo i wyszły znowu rewelacyjne.

Nic prostszego:
  • Porcja mięsa wołowego
  • Taka sama porcja drobiu (pierś z indyka lub kurczaka)
  • Liście laurowe
  • Trochę cebuli w krążkach
  • Ząbek czosnku z plasterkach
  • Tymianek i papryka ostra (lub co kto woli)


Szaszłyki jak zrobić, każdy wie. Ponabijać na patyk i obsypać przyprawami. Drugą stronę obsypuję, gdy przewracam już z jednej upieczone. Piekę w piekarniku na grillu. I gotowe.

Zrobiłam przy okazji eksperyment na R. Zjadł całość (miał jeszcze dołożoną karkówkę) i spytałam o wrażenia smakowe. „Bardzo dobre, mało ostre, ale na słoność akurat”. Hehe, a tam ani ziarenka soli. Szczerze mówiąc, sama się zdziwiłam, skąd taki słony smak. Postanowiłam jednak zaryzykować — za namową ljustine — i nie solić niczego. Od wczoraj mi się udaje. Najbardziej cierpię przy białym serze, próbuję znaleźć coś, co wynagrodzi mi jego niesłoność. Już wiem, że nie będzie to tymianek (jednak nie nadaje się do wszystkiego).

Tymczasem wybiorę się na zakupy uzupełnić to, o czym nie wiedziałam, że powinnam mieć: słodzik, skrobia kukurydziana (o ile znajdę), serki homogenizowane 0% (o ile znajdę) i otręby owsiane (bo mam jeno żytnie). Przydałby się jeszcze moździerz do rozbijania twardych przypraw — może w końcu będzie ku temu okazja. No i konieczny jest porządny blender, bo mój ostatni wysiadł przy którymś cieście.

Na razie kupiłam olej parafinowy vel parafinę płynną, który stoi na parapecie w kuchni i straszy butelką jak od wody utlenionej. Też mi „przyprawa”.

Brnę

To wyjątkowo obfitujący życiem towarzyskim tydzień. We wtorek wizyta u koleżanki i jej dzieci, wczoraj do nocy siedzieliśmy u Martuchy, słuchając jej morskich opowieści. Dziś z kolei czeka mnie przeprawa z Przedszkolakiem. Trzymam się, uprzedzam i ustawiam spotkania tak, żeby pić tylko wodę, herbatę lub pepsi lajt. Na razie idzie gładko.

Uznałam, że mogę poświęcić pół roku i nie pić w tym czasie ani piwa, ani (to gorzej) wina. Nic mi się nie stanie. Ot, trzeba tylko jeździć wszędzie samochodem lub rowerem (póki w miarę ciepło).

Zgodnie z przepowiedniami pana Dukana rozpiera mnie entuzjazm. Nie wiem, czy bardziej z powodu tego, co widzę na wadze, możliwości podzielenia się tym ze światem, czy tego, co codziennie odkrywam.

Jem sobie, ile chcę, kiedy chcę i czuję się z tym dobrze. Nareszcie koniec z wyrzutami sumienia, że dopada mnie głód o 24 (a tak było wczoraj, bo przez tę wizytę ominął mnie podwieczorek i kolacja). A co. Pan Dukan przyzwolił, to nie zamierzam się hamować. To ma być pewnego rodzaju eksperyment, czy faktycznie można sobie na wiele pozwolić.

Inna sprawa, że tak naprawdę nie koczuję całymi dniami przy lodówce i nie wyliczam, co by teraz chapnąć. Przyzwyczaiłam się jeść 4–5 posiłków dziennie, bo nareszcie mój tryb życia i pracy mi na to pozwala. W międzyczasie raczej nie mam potrzeby dojadania. A nawet jeśliby się pojawiła, to ze spokojem mogę przecież rozłupać jajko czy zapchać się białym serem.

Psychologicznie to świetne rozwiązanie. Spokój sumienia.

środa, 1 września 2010

Drugi owocny dzień

Wczoraj dzień zapchany do granic. Od rana praca, po południu wizyta u koleżanki i jej dzieci (przeciągnięta do wieczora), a na koniec dłuuuugi seans filmowy. Potem padłam.
Ale to bardzo ważny dzień z punktu widzenia tej diety. Pierwszy sukces, pierwsze zaskoczenie… i drugie zaskoczenie.

Miałam nie przesadzać i nie ważyć się codziennie, ale ciekawość mnie zżarła i wlazłam rano na wagę. No ludzie! 75,2 kg. Za co? Za nic. Nie przypominam sobie żadnego poświęcenia w poniedziałek. Niczego sobie nie odmówiłam. Niczego nie żałowałam.

Ja wiem, że to pewnie woda na razie ze mnie schodzi, ale cóż z tego? Skoro mam jej za dużo, to niech schodzi. Pan doktor od anatomii mówił nam na zajęciach, że pierwszym błędem odchudzających się jest pozbawianie się wody. „To i nie dziwota, że chudną, ale jakim kosztem? Przychodzą potem takie suchotniki odwodnione do szpitala i ratuj, panie”. Chyba trudno powiedzieć o diecie Dukana, że jest odwadniająca, skoro wytrąbić trzeba minimum 1,5 litra płynu każdego dnia?

Biegam zatem do łazienki jak oszalała. Trochę mnie to denerwuje, ale od razu zaczynam wizualizować sobie to, o czym mówił pan Dukan: „nieskazitelnie czyta woda wpływa do komórek, a wypływa słona i brudna”. Świetnie jest „widzieć”, jak z ud wypływa cała sól i inne fusy.

Sól bowiem była moim największym problemem. O ile bez słodyczy mogłam się obejść kilka tygodni, o tyle sól królowała na moim stole. Z czasem przestała nawet wystarczać i przerzuciłam się na vegetę. Dodawałam ją do wszystkiego. I wiedziałam, że to jest niezdrowe, ale i tak dodawałam. A teraz proszę. Szok sodowy. Dieta uboga w sól.

Pierwszy dzień przeszedł gładko, bo zjadłam słonego przecież łososia w sałatce i śledzia na wpół rozsolonego. Drugi dzień był przełomowy. Znaczy wczorajszy. Na obiad wymyśliłam sobie szaszłyki drobiowo-wołowe. Ponabijałam mięcho, tu i ówdzie przekładając małym krążkiem cebuli, a gdzie indziej liściem laurowym. (Kto by pomyślał, że liść bobkowy nabije się na patyki?). Całość posypałam ostrą papryką i dużą ilością ukochanego tymianku. Na koniec trochę soli (niskosodowej) — bardziej chyba jako efekt psychologiczny niż dla walorów smakowych, bo to było mniej niż szczypta. Obiad się upiekł i przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Zmuszona jeść szaszłyki bez: keczupu, musztardy, warzyw, kiełbasy, boczku, soli, vegety — odkryłam nowy, nieznany smak mięsa. Po prostu mięsa. Nie przypraw, nie sosów, nie marynat — tylko mięsa, lekko pikantnego i tymiankowego. Żułam sobie powoli, zwłaszcza wołowinę, rozsmakowując się tym doświadczeniem.

Z tym większym zapałem czekam, co przyniosą kolejne dni i co jeszcze odkryję zupełnie przypadkiem.