czwartek, 2 września 2010

Rosół — czyli rozsolone mięso

Czwarty dzień minął spokojnie, bez spotkania z Przedszkolakiem, który wszystko odwołał. Od rana (a właściwie to od wczoraj) jestem zasypywana przez dział marketingu tekstami do sprawdzenia. Nie ma czasu popracować. Robota zaczyna się piętrzyć, ale powiedziałam sobie 3 tygodnie temu, że nie będę już harować całe dnie (a i czasem noce). Skondensowałam dzień pracy do pierwszych ośmiu godzin dnia i nagle się okazało, że mam masę wolnego czasu. Można czytać, można iść z psem na spacer, można się pouczyć i można gotować. Wszystko można. Co ja robiłam przez ostatnie półtora roku?! Ot, uroki pracy w domu, szef nie zorganizuje ci czasu, nie wypuści o 16.00 do domu.

Mam zatem ten komfort, że mogę ustalić sobie dzień pod względem posiłków niezależnie od pracy. Robię sobie lancztajm o 14.00 i nigdzie się nie spieszę. Wszystko jest wliczone w rytm dnia. Dziś na lancztajm nie oparłam się pokusie i powtórzyłam wtorkowe szaszłyki, które tak mnie zachwyciły. Zrobiłam wszystko tak samo i wyszły znowu rewelacyjne.

Nic prostszego:
  • Porcja mięsa wołowego
  • Taka sama porcja drobiu (pierś z indyka lub kurczaka)
  • Liście laurowe
  • Trochę cebuli w krążkach
  • Ząbek czosnku z plasterkach
  • Tymianek i papryka ostra (lub co kto woli)


Szaszłyki jak zrobić, każdy wie. Ponabijać na patyk i obsypać przyprawami. Drugą stronę obsypuję, gdy przewracam już z jednej upieczone. Piekę w piekarniku na grillu. I gotowe.

Zrobiłam przy okazji eksperyment na R. Zjadł całość (miał jeszcze dołożoną karkówkę) i spytałam o wrażenia smakowe. „Bardzo dobre, mało ostre, ale na słoność akurat”. Hehe, a tam ani ziarenka soli. Szczerze mówiąc, sama się zdziwiłam, skąd taki słony smak. Postanowiłam jednak zaryzykować — za namową ljustine — i nie solić niczego. Od wczoraj mi się udaje. Najbardziej cierpię przy białym serze, próbuję znaleźć coś, co wynagrodzi mi jego niesłoność. Już wiem, że nie będzie to tymianek (jednak nie nadaje się do wszystkiego).

Tymczasem wybiorę się na zakupy uzupełnić to, o czym nie wiedziałam, że powinnam mieć: słodzik, skrobia kukurydziana (o ile znajdę), serki homogenizowane 0% (o ile znajdę) i otręby owsiane (bo mam jeno żytnie). Przydałby się jeszcze moździerz do rozbijania twardych przypraw — może w końcu będzie ku temu okazja. No i konieczny jest porządny blender, bo mój ostatni wysiadł przy którymś cieście.

Na razie kupiłam olej parafinowy vel parafinę płynną, który stoi na parapecie w kuchni i straszy butelką jak od wody utlenionej. Też mi „przyprawa”.

2 komentarze:

  1. Skrobi to akurat jeszcze nie powinnaś mieć- jest dozwolona dopiero od II fazy (w ograniczeniu do 1 łyżki dziennie).
    A serek homogenizowany nie musi być 0%. Dozwolone jest do 3g tłuszczu, więc lepiej się nie sugerować procentem na opakowaniu, a sprawdzić samemu (to tak jak nie zawsze znajduję jogurty "0%". Wtedy kupuję naturalny "bez cukru", bo ma 2g tłuszczu, a to niewielka różnica).
    Chociaż u mnie to ja dozwolony serek homo znalazłam tylko w Lidlu- są w takich małych wiaderkach z Pilosa "3%". I są tam nawet serki kanapkowe 1,5% (je też możemy jeść), więc jak masz w pobliżu, to warto się wybrać i poszukać.

    OdpowiedzUsuń
  2. W 1 fazie można skrobię kukurydzianą. Jest ona w tabeli rzeczy dopuszczalnych w 1 fazie! Przynajmniej w książce METODA DOKTORA DUKANA!
    Aldi ma serki homo fajne.
    Poza tym jeśli lubisz słone, to wybierz się do netto(jeśli masz w pobliżu). Mają serek HULA KRASULA 3 % taki lekko słonawy. Moja znajoma która nie lubi wiejskiego w tym sie zakochała.

    OdpowiedzUsuń